Wielki powrót z kryzysem klimatycznym w tle

        Tego nikt się nie spodziewał, co?  
        Gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że to wydarzy się prędzej czy później – jak się okazuje raczej później – ale chyba nie chciałam zbyt wiele o tym myśleć, żeby nie zapeszyć i ograniczyć zżerające mnie od środka poczucie winy, w razie gdyby okazało się, że się przeceniłam i do pisania jednak nie powrócę. Ale. 
      Oto jestem, kajając się żałośnie, że potraktowałam siebie i Was tak długim urlopem. Pozwolę sobie pójść w banał i powiedzieć, ze tak musiało być, że potrzebowałam się trochę zdystansować i przewartościować – zwłaszcza, że od kiedy odzywałam się ostatnio w okolicach stycznia, całe życie mi się przewartościowało – i że ten czas był potrzebny. Bo pewnie był, pewnie to, że na długie miesiące zaprzestałam czynności znajdującej się w moim prywatnym rankingu niedaleko za oddychaniem, wynika z jakichś racjonalnych przesłanek, których teraz jednak nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Nie wiem, na ile konieczny był tak drastyczny detoks. Nie wiem też, na ile umiem jeszcze to robić, nie tylko pisać, ale wejść w ten rytm pisarski, w którym żyje się trochę od rozdziału do rozdziału i od opowiadania do opowiadania, mając wiecznie z tyłu głowy myśl, co wydarzy się w najbliższej pisarskiej przyszłości. Zakładam, że umiem i jadę dalej. Trochę chyba traktuję to jako wyzwanie, bo kiedy przestałam pisać (realnie przestałam, bez podejmowania świadomej decyzji o zaprzestaniu) to było trochę dlatego, że pisanie stało się zbyt prostą i naturalną formą ucieczki od rzeczy, które w tamtym czasie powinny mnie zajmować. A teraz jest odwrotnie, niepisanie stało się prostym i automatycznym stanem, a powrót stanowi wyzwanie. Które podejmuję.
        Tym przydługim wstępem zmierzam do tego, ze wzięłam się znowu do roboty, której efekt będziecie mogli przeczytać w nowym rozdziale „Osób, które możesz znać” już na początku tygodnia. Na razie piszę dalej opowiadanie, które w tak bezduszny sposób porzuciłam w połowie i nie planuję przestawać go pisać, natomiast jeśli chodzi o jakieś inne projekty to widać je gdzieś na horyzoncie, ale póki co zbyt słabo, żeby w ogóle o nich wspominać. Czuję się w obowiązku nadmienić, że niestety nie będzie tak jak kiedyś, gdy produkowałam obszerny rozdział tygodniowo i wszyscy byliśmy szczęśliwi. Nie będzie i jeśli okaże się, że drobne pisarskie przedsięwzięcia takie jak nowy rozdział będą rozciągać się na miesiące to będzie trzeba się z tym pogodzić. Tempo i rytm mojego życia znacząco się zmieniły, nie pracuję już z domu, gdzie mogłam sobie odrzucić służbowe połączenie, żeby dopisać zdanie i później oddzwonić. Nie jestem też już w związku, gdzie każde z nas robiło swoje i nie wpieprzało się temu drugiemu w drogę. Zaangażowanie w sprawy codzienne zostawia mi bardzo mało czasu stricte dla siebie, a za taki uważam czas na pisanie. Będę to robić, ale trochę mniej niż kiedyś. Muszę tylko z powrotem znaleźć rytm. 
       I miejsce dla pisania w moim nowym życiu, w którym z jednej strony czuję się trochę znowu jak nastolatka, a z drugiej jakbym w końcu była dorosła. Chyba najwyższy czas. Życie ostatnio układa mi się wręcz idealnie, choć nie lubię szastać tym słowem, i chyba dlatego uznałam, że jeśli wracać do pisania, to tylko teraz. Jakby już jedynie tego brakowało do pełni szczęścia. Jasne, nigdy nie jest w stu procentach różowo, ale może być na tyle dobrze, żeby nie śmieć chcieć więcej i ja w takim właśnie stanie się znajduję. Zostawiłam za sobą średnio udany związek, który podtrzymywaliśmy oboje ostatkiem sił tak długo, że chyba w końcu zapomnieliśmy, po co to robimy poza tym, że trzeba. Głupio mi teraz na myśl o tym, ile lat zajęło mi przyjęcie tego do wiadomości. I myślałam, że sama ta samoświadomość będzie wystarczającym zadośćuczynieniem wszystkich tych trudów i bolączek, przez które trzeba było przejść, żeby ją osiągnąć. Że to tyle, uwolniłam się, wreszcie zmierzyłam się uczciwie z sytuacją zamiast udawać, że wszystko gra i nie mam sobie nic do zarzucenia. To by wystarczyło, naprawdę, ale życie postanowiło ułożyć się jeszcze fajniej i postawić na mojej drodze człowieka, z którym póki co dobrze mi się przez to życie kroczy, bo możemy wspólnie załamywać ręce i uciekać od wszechogarniającej paranoi w nasz mały, ale za to własny, odseparowany świat. 
        Bo jest przed czym uciekać. Można się śmiać, jasne, sama tę metodę praktykuję, bo jak tu się nie śmiać, kiedy świat płonie? Ale to jest śmiech przez łzy. Coś się ze światem dzieje i to nie od dzisiaj, dzisiaj dopiero się budzimy i przecieramy ze zdumieniem oczy, ci co bardziej refleksyjni, widząc to, do czego doprowadziliśmy, świadomie i mniej świadomie. Trafiło mi się należeć do pechowców i męczybuł z przesadnie wybujałą wyobraźnią, którzy wiecznie się światem przejmują, a obecny nie oszczędza mi zmartwień. Bo jak żyć, kiedy wszystko się wali, poczynając od progu własnych drzwi, a na ekosystemie kończąc. Kiedy w małej, ledwo wschodzącej demokracji położonej niefortunnie pośrodku Europy, zamiast być na etapie celebrowania wszelkich wolnościowych idei, które w ustach utopistów brzmią przecież bardzo pięknie, ludzie obracają się przeciwko sobie, obdzierając innych z człowieczeństwa i tak chętnie wykluczając ich z publicznej przestrzeni? Kiedy rządzący dają na to ciche przyzwolenie po to tylko, żeby zachować patriarchalne status quo i dla utrzymania władzy w chciwych łapskach starych i zaślepionych własną wygodą facetów gotowi są podsycać tę ideologiczną wojnę domową, która toczy nam się na podwórku? Kiedy dzielimy się na frakcje i zaczynamy patrzeć na siebie podejrzliwie? Sama zaczynam się na tym łapać, że myślę, czy to nasz, bo jeśli nie nasz to nie wiadomo, co mu w głowie siedzi, co usłyszał i stwierdził, że „faktycznie, lewactwo próbuje nam tu zniszczyć prawdziwą rodzinę”, a przecież rodzina to takie górnolotne hasło, które usprawiedliwia rękoczyny. Jak żyć, kiedy wracamy do kalk myślowych sprzed wieku, które już raz kompletnie spustoszyły nasz kontynent? Kiedy populiści przejmują władzę na całym świecie, w tym w najbardziej zasłużonych demokracjach (przynajmniej zasłużonych w tworzeniu demokracji), pokazując, w jaką ślepa uliczkę zabrnął cały ustrój? Kiedy ruchy migracyjne, wywołane rozpychającą się cywilizacją zachodu, napotykają na mur - zgadnijmy - zachodu, który umywa ręce od odpowiedzialności? Kiedy 26 osób dysponuje większym majątkiem niż połowa ludzkości? Kiedy pokrywa lodowa topnieje w tempie, które naukowcy przewidywali gdzieś na 2070 rok? Kiedy w Rosji płonie obszar leśny rozmiarów Belgii, ale nie wywołuje to nawet w połowie takiej sensacji jak płonąca jakiś czas temu stara katedra (wiadomo, o tajdze nikt nie nakręcił fajnej kreskówki)? Kiedy przekształciliśmy środowisko naturalne do tego stopnia, ze możemy mówić o nowej epoce?



        Całego świata się nie naprawi, to jasne, więc może warto chociaż powtarzać kocoboły, żeby zacząć od siebie. Ale czy naprawdę pomoże to, że będę czuła się permanentnie i na każdym kroku winna? Winna, że jestem tak szczęśliwa w tak niefortunnie nieszczęśliwym momencie dziejów? Winna w stosunku do teraźniejszości, że nie robię wystarczająco, że kiedy byłam w Białymstoku, wyciągnęłam tęczowe sznurówki i odczepiłam przypinkę, żeby nie kusić losu, bo mam ten luksus, że mogę walczyć, ale nie muszę? I w stosunku do przyszłych pokoleń, których nigdy nawet nie zobaczę na oczy, bo co prawda wzięłam płócienną torbę, idąc na zakupy, ale banany już zapakowałam w foliówkę? No nie pomyślałam. Bo byłam leniem i pojechałam do Ikei samochodem, bo kupiłam bilety lotnicze do Tajlandii? Bo nie stać mnie na te wszystkie wyrzeczenia, bo nic by się nie stało, gdybym zamiast tego sushi na lunch zjadła kaszę, którą mam w domu, bo jeszcze nie nauczyłam się, że to, że możemy coś zrobić nie znaczy, że musimy. To, że wiemy już, jak pędzić ze wzrostem gospodarczym na łeb na szyję nie znaczy, że musimy to robić, że musimy cały czas produkować i konsumować więcej i szybciej. Nie musimy i nie powinniśmy, ale i tak to robimy, zostawiając po sobie tysiące nachapanych brzuchów, parę uprzywilejowanych, wrażliwych duszyczek tonących w poczuciu winy i miliardy takich, którzy głodują każdego dnia. I w tym duszącym poczuciu winy tak sobie myślę, że najlepiej dla dobra środowiska byłoby, gdyby mnie nie było, chociaż też nie, moja śmierć też zostawiłaby ślad węglowy, bo pewnie wróciłabym do atmosfery przez komin. Tak źle i tak niedobrze.
        Więc oczywiście, martwimy się tym wszystkim, a jednak nie przestajemy robić rzeczy, które sprawiają, że świat płonie. I dalej będziemy czynić ją sobie poddaną, jak mówi święta księga hipokrytów, aż w końcu przestaniemy, bo już nie będzie czego eksploatować. Może chociaż zostawimy po sobie coś fajnego, jakiś korpo content albo porady instagramerow, jak żyć ekologicznie. Co za banał. Nic dziwnego, że w środowisku aktywistów da się zaobserwować frustrację i wypalenie. Skoro wszystko jest w porządku, nikt nie słucha i nic się i tak nie da zmienić, to ja też zamiast się szarpać wolę sadzić pomidory i pisać podnoszące na duchu gejozy. 
        I do gejozy wracając. Wybaczcie ten słowny bełkot, bo zaczęło się tak optymistycznie, ale oczywiście moje egzystencjalne rozważania i klimatyczna depresja musiały to przyćmić. Więc jak już wspomniałam, może nie całkowicie różowo, ale staram się to wszystko na bieżąco procesować i zachować naturalną pogodę ducha. Może to trochę stąd ten powrót do pisania, żeby mieć gdzie to z siebie wyrzucić i żeby jeszcze trochę więcej treści, takich prosto od serca, w tym świecie krążyło. 
     Żeby nie kończyć tak depresyjnie, możecie przywitać się z moją nową rodziną (na koszulce powinien być dopisek – „but cats”). Niechaj to będzie mój wkład w czynienie świata lepszym miejscem, będę masowo adoptować koty.



        A generalnie to piąteczek w pełni, a u mnie nastrój dzisiaj taki (starość nie radość):



        Do usłyszenia za parę dni!

Komentarze

  1. Tak bardzo się cieszę, nie tyle, że zapowiedziałaś powrót do pisania (z czego oczywiście baaaaardzo się cieszę), ale, że dałaś znać, że żyjesz <3 To aż dziwne, bo dzisiaj po raz pierwszy od kilku tygodni weszłam na Twojego bloga i uświadomiłam sobie jak bardzo tęsknię za Tobą i wykreowanym przez Ciebie światem. A tu nagle powiadomienie, że dodałaś nowy post. Dziękuję :)
    Joy

    OdpowiedzUsuń
  2. Głupio mi było wyrywać się pod ostatnim postem, bo jak był czas żeby gadać, to go przegapiłem, a tu nagle miałabym wyskoczyć ni z gruchy, ni z pietruchy, ale przemyślałem sprawę i doszłam do wniosku, że fuck it. Zasługujesz na kilka ciepłych słów.
    Czasami tak w życiu jest, że wszystko sra się na raz, ale najgorszej jak sra się w związku. Wtedy pisanie może stać się ostoją, ucieczką i takim jakimś zastępstem. I czasem trzeba jednak powiedzieć sobie dość, wyjść z tego świata, żeby zmierzyć się z prawdziwym. Tylo jak kurz już opadnie, to powrót wydaje się niemożliwy, albo po prostu bardzo trudny. Jako stara weteranka tego boju powiem Ci jedno: wydaje się. Wrócisz do tego, kto po kroku, na tyle na ile będzie Ci sprawiać przyjemność, na tyle na ile będziesz chciała sama dać. Jeżeli to będzie jeden rozdział na kilka miesięcy to nic się tym nie przejmuj, Twoi czytelnicy i tak będą czytać z umiłowaniem każde słowo. Jeżeli za pół roku, rok, poczujesz, że znowu pora na przerwę to też zupełnie nic się nie stanie. Tylko nie zapominaj, że gdzieś tam jest jakiś samotny plik Worda, ktory tylko czeka, żeby umilić Ci dzień :)
    Twoje pisanie, ale chyba przede wszystkim Twoje patrzenie na świat i empatia, którą ewidentnie musisz mieć, żeby tak świetnie prowadzić postaci, są fenomenalne. Dla tego świata jesteś bohaterką, która nadrała polskim opowiadaniem LGBT całkiem nowego wymiaru. Więc nic się nie przejmuj, rob swoje i you go girl!
    A co do ochrony świata, to w punkt. Ostatnio coraz bardziej histerycznie podchodzę do tematu, biegając od czlowieka do człowieka i próbując nim potrząsać i konkluzja jest jedna. Jeżeli nie potrafię przekonać dwudziestu osob na moim piętrze w pracy, żeby poprawnie segregowali śmieci i nie otwierał okien, kiedy chodzi klima, to jak mam przekonać cały świat? Da się w ogóle, jeżeli ludzie ewidentnie maja klapki na oczach i uszach? Jakbyśmy byli wszyscy zamknięci w pociągu jadącym prosto w przepaść, tyle że cierpieć będą niekoniecznie przyszłe pokolonia, a ten ekokoniec świata załapiemy się jescze my sami T.T
    Tyle że z drugiej strony, tak jak mówisz - czy całe życie mam być męczennicą tego, że ktoś nie myje po sobie kubka po jogurcie? Ja myję, więc mogę chyba wieczorami posiedzieć w domu i być, tak zupełnie bez powodu i bez martwienia się, szczęśliwa...
    Tak że tego... :D
    Pozdrawiam serdecznie i życzę weny, czasu i pogody ducha,
    Naru

    OdpowiedzUsuń
  3. Pisanie komentarzy na telefonie ssie. W różne sposoby. Na przykład mnie ssie na gender, bo raz mam rodzaj męski, raz żeński. Takie buty.
    No cóż :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naru_Mon, mówisz, że wałkowałaś na sobie i że się da? W takim razie wierzę Ci na słowo, choć odnalezienie w sobie samozaparcia jest cholernie trudne, zwłaszcza kiedy dochodzą do tego zmiany i trzeba się trochę od początku samemu… wymyślić. Ale powtarzam sobie, że skoro wcześniej byłam w stanie wrócić do świata, to tym bardziej teraz jestem w stanie wrócić do pisania, zwłaszcza że – dziękuję za przypomnienie – to nie jest coś, do czego powinnam się zmuszać, tylko prędzej czy później zacznie znowu przychodzić naturalnie. I dzięki za tak miłe słowa. Nie wiem, czy bohaterką, zawsze po prostu robiłam swoje, więc chyba będę dalej robić swoje i zobaczymy, jak to wyjdzie.
      O, widzę, że jesteśmy na podobnym etapie wpadania w panikę. Co do tego przekonywania i klapek na oczach, kiedy zaczęłam zgłębiać temat to przez dłuższy czas nie byłam w stanie zrozumieć, jak to jest, do cholery, możliwe, że nikt o tym nie mówi. Że przecież gdyby to była prawda to temat nie schodziłby z języków, powinien otwierać i zamykać wszystkie wydania wiadomości. Nie doceniłam siły ludzkiej ignorancji i tego, jacy dobrzy jesteśmy w kasowaniu informacji, które zaburzają naszą wygodę. Tak, oczywiście masz rację i najprędzej to my będziemy tymi farciarzami, którzy będą świadkami tego. Postanowiłam o tym nie wspominać, bo wymowa całego tego wpisu była wystarczająco fatalistyczna bez mojego podkreślania, że najprawdopodobniej wszyscy zginiemy.
      Jak to możliwe, że jeszcze się nie znamy (a przynajmniej ja nie znam Ciebie, wybacz)? Zrobiłam mały stalking i widzę, że też piszesz, po paru akapitach stwierdzam, że na dodatek strasznie fajnie, więc pozwolę sobie zapoznać się bliżej w wolnej chwili. Dam znać, kiedy to zrobię.
      Niech Moc będzie z Tobą!

      PS. Nie przejmuj się końcówkami, let's all be queer, pełna dowolność.
      PS2. Joy, widzisz? Myślimy synchronicznie!

      Usuń
    2. Da się :) na początku jest trudno się przemóc, ale potem samo wchodzi w krew :) a ja wałkowałam, wałkuję i pewnie będę wałkować do późnej starości, bo zawsze jak jest mi bardzo źle, albo bardzo dobrze, to zawieszam na trochę pisanie. Ale że żyć się bez tego nie da… ;)
      Co do panikowania to powiedziałabym, że to nie tyle etap, co faza. Bo etapy są po kolei a w fazach da się cofać (czy ja właśnie cytuję Chandlera?) tak że ja na przemian panikuję, nie dowierzam, godzę się z losem, złoszczę na ludzi i uważam że to w sumie dobrze, bo z ludzi bardzo kiepscy lokatorzy i ziemi będzie bez nas lepiej. Ale jeżeli to Cię pocieszy, z Inertią mamy nierozstrzygnięty zaklad: ja uważam że ludzkość wyginie na skutek ekokatastrofy do 2050 roku, a ona, że nie zdąży, bo uderzy w nas asteroida i nas pozamiata w kilka sekund. Tak że tego… znaczy, mnie to czasami pociesza, ale to też zależy od fazy :P
      I wydaje mi się, że nie znamy się, bo jak ja zaczęłam publikować, Ty akurat przestałaś, więc się trochę minęłyśmy. Ale nie ma tego złego skoro poznajemy się teraz :) będzie mi szalenie miło, jeżeli faktycznie masz ochotę wpaść do mnie i zostawić po sobie słowo. Obiecuję dzielnie przyjąć krytykę na klatę!
      Pozdrawiam serdecznie,
      Naru

      Usuń
    3. Coś w tym jest, ze wszelkie stany skrajne nie sprzyjają wenie i najpierw potrzebne jest jakie-takie poukładanie w życiu, żeby mieć w ogóle szansę na poukładanie pisarskie.
      U mnie to chyba jednak bardziej etapy, jakoś nie mogę przejść do porządku dziennego, a mój umysł nie chce się przyzwyczaić do tej myśli. Nie pociesza, ale zgadzam się z Tobą - zdecydowanie ekokatastrofa do 2050 i nie pójdzie to szybko i bezboleśnie. Ale skoro ta opcja jest już zajęta to niech stracę, stawiam na inwazję obcych. Tego się nikt nie spodziewa!
      Ach, to wiele wyjaśnia. Pewnie, że nie ma tego złego. Zajrzę i postaram się coś po sobie zostawić, chociaż komentowanie nie jest moją mocną stroną. Żeby nie było, ze nie ostrzegałam!
      PS. Masz racje. Pisanie na telefonie ssie.

      Usuń
  4. Cześć po pierwsze to cieszę się, że jesteś i wracasz do nas z plastrami na kolanach i trochę poobijana ale wracasz. Nie masz pojęcia jak często zaglądam na bloga by sprawdzić czy może przypadkiem coś się pojawiło. Myślę że co tydzień lub dwa. Dobrze, że jesteś, hurrraaa. Już egoistycznie zacieram rączki i czekam na następny rozdział.
    Co do twoich spostrzeżeń względem świta i tego co się dzieje to zgadzam się ze wszystkim ale tak jest, że ludzie nie patrzą doleko w przyszłość bo to ich już nie dotyczy, bo o tym będą decydować już innni, bo lepiej mieć teraz dobrze a później się zobaczy. Wszytko się zmienia jak się stoi przed tym syfem twarzą w twarz i jakaś refleksja oczywiście nadchodzi tylo czlowiek to dziwna istotai i szybko zapomina.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz